Przez 1700 km przez Niemcy, Holandię i Belgię towarzyszył nam J.J.R. Tolkien – dzięki niemu przetrwaliśmy podróż do Calais w doskonałej formie. Pełne pasji i głębokiej wiedzy opowieści przewodnika – Pana Ryszarda, niwelowały zmęczenie i podsycały ciekawość szkolnych podróżników… Jej kulminacja nastąpiła gdy z mgieł Cieśniny Kaletańskiej wyłoniły się białe klify Albionu – IX Liceum rozpoczęło inwazję Wielkiej Brytanii. Wylądowaliśmy w Dover zaskoczeni słońcem…. a potem były już tylko “Opowieści kanterberyjskie”.
Konkurs fraszek (wyniki naszej pracy na zdjęciach) wyłonił zwycięzców, którzy mieli prawo wyboru pokojów w hotelu jako pierwsi.
Noc spędzona w drodze do Edynburga, w autobusowym dormitorium, nie pozbawiła nas ochoty na zwiedzanie. Rozpoczął się polsko-szkocki Animals’ Day. Edynburg powitał nas słońcem i temperaturą 7 stopni. Szkoda tylko, że odczuwalnie było -1 C °, za to w sercach +30. To właśnie temperatura serca pozwoliła niektórym z wycieczkowiczów na odzieżowe szaleństwo w postaci szortów. Królewska Mila ogrzała wszystkich, podsyciła naszą ciekawość i zachęciła do eksplorowania zamku. Królewskie klejnoty, komnaty Stuartów, muzea pułkowe i najbardziej oryginalne miejsce… cmentarz psich weteranów przyciągnęły uwagę szymborczaków. Kolorowe kamieniczki i Victoria Street były krótką przerwą w funeralnej eskapadzie. Kolejny cmentarz był miejscem pochówku psiego symbolu wierności. Bobby przez 16 lat czuwał przy grobie swojego zmarłego właściciela. Szybko udaliśmy się z wizytą do Szkockiego Muzeum Narodowego ponieważ za plecami czuliśmy ducha słynnego Voldemorta – Toma Riddla. Następnie kontynuowaliśmy “zwierzęcy” leitmotiv – tym razem o zabarwieniu gastronomicznym – Fish and Chips jest zestawem obowiązkowym dla każdej brytyjskiej restauracji bijącej się o “złotą patelnię”. Na zakończenie dnia zabrzmiała nuta zwierzęco-patriotyczno-edukacyja… krótki “wykładzik” o kapralu niedźwiedziu Wojtku w wykonaniu naszego profesora historii
Tartan
Co łączy agenta 007 z trasą pociągu do Hogwartu i Walką o tron?
Ale od początku:
Tartan to oryginalne słowo języka Gaelic na określenie kraciastego desenia – symboli szkockich klanów. Nie sposób nie zaważyć lub wyobrazić sobie kraciastych wzorów w tamtejszym krajobrazie. Tartanów jest tyle, ile szkockich klanów i każdy ze wzorów jest inspirowany tamtejszą przyrodą. Tartany powinny być monumentalne, bo szkocka przyroda jest monumentalna. Potężne cielska gór pokryte zieloną sierścią traw, na których widać cienkie żyłki strumyków spływających do rozległych polodowcowych dolin. Wijącą się pomiędzy szczytami drogą do Fort William, na której można spotkać Agenta 007 w jego Aston Martinie i jadącego znajdującą się w pobliżu linią kolejową Harrego Potera dojechaliśmy do podnóża Ben Navis .. najwyższego szczytu WB. Podziwianie szkockich krajobrazów Glencoe, spacer po Fort William i wizyta nad największym jeziorem WB Loch Lemond. Wszystko to odbyło się w okolicznościach zgodnych z motywem przewodnim dzisiejszego wpisu – pogoda była… w kratkę, na zmianę słońce , deszcz, tęcza, mgła. Język Gaelic – szkocki angielski od średniowiecza rozwijał się niezależnie od właściwej angielszczyzny. I my także szukaliśmy swojego “pattern” w tych górzystych terenach. Nieodłącznym elementem szkockiego krajobrazu są zwierzęta: niewielkie owce i potężne “highland cattle” mówiąc prościej “szkockie krowy” w “odzieniach” z nieprzemakalnej wełny i rosochatymi rogami. Czego można oczekiwać więcej? A tak…opowieści naszego przewodnika Pana Ryszarda o językach stworzonych przez J.J.R. Tolkiena, prastarych językach indo-europejskich a także deklamacji i śpiewów w tychże językach. Te śpiewy nie były jedynymi zdarzeniami muzycznymi. Także nasi uczniowie uatrakcyjnili podróż “listą przebojów dla oldboyów”.
Bajka
Przejęliśmy kontrolę nad Szkocją… symbolicznie i na kilka godzin bowiem ten w czyich rękach jest Zamek Stirling ten włada Szkocją. Szymborczacy błyskawicznie opanowali siedzibę królów Szkocji chłonąc idylliczne widoki doliny rzeki Forth. Bajkowe ogrody, urokliwe dziedzińce, majestatyczne wnętrza i zabudowania będące architektonicznymi perełkami to niekończąca się średniowieczna opowieść. Stojąc na murach, po których chodził William Wallace czy król Robert Bruce, możemy sobie wyobrazić monarszą potęgę. Natura broni tego zamku, otaczając meandrującą rzeką i pasmami wzgórz. Wędrując krętymi uliczkami starówki, izolującymi nas od zgiełku cywilizacji, możemy poczuć atmosferę jednej ze stolic średniowiecznych, w tym Szkocji.
Zamek Stirling nie był jedyną atrakcją dnia. Po przebiciu się przez korki Perth Shire, dotarliśmy do Scone. Mimo, iż są to okolice, w których toczy się akcja Makbetha, miejsce to nie ma nic z atmosfery szekspirowskiej tragedii. Scone, kiedyś miejsce koronacyjne królów Szkocji, dzisiaj sielankowa posiadłość rodziny Murray’ów – Earlow of Mansfield. Moglibyśmy zwiedzić neogotycką rezydencję, która gościła m.in. królową Wiktorię oraz przypałacowy park z imponującym arboretum i roślinnym labiryntem. Scone to początek opowieści o szkockiej dynastii królewskiej. To tutaj znajdował się “Kamień przeznaczenia” na którym koronowano władców Szkocji, dopóki Anglicy nie wywieźli go do Londynu. Teraz wrócił na północ do Perth. Od czasu do czasu “wędruje” do Anglii. Tak było w 2023 kiedy, w nawiązaniu do tradycji, został umieszczony pod tronem koronowanego króla Karola – władcy Anglii, Walii, Irlandii północnej i… Szkocji. Wśród dodatkowych niespodzianek był Potfest czyli warsztaty i wystawy rękodzieła garncarskiego i mały dołek w lordowskim, perfekcyjnym trawniku, który na moment “zwichnął”nasz program dnia. Ta ostatnia, drobna niedogodność została uleczona “pizzowym” remedium.
Dwa dni….
To co najbardziej nas ujmuje w tej wyprawie na Wyspy, to nie tylko zaplanowane punkty programu, ale nieoczekiwane miejsca, niezwykli ludzie i fascynujące tradycje. Znany, nieznany zabytek – Mur Hadriana, kiedyś wysoki na 5 m, szeroki na 2 m i długi na ponad 100 km, stanowił element rzymskiego systemu limites. Powstrzymując najazdy Piktów był jednocześnie ważnym ośrodkiem zromanizowanej części wyspy. Wzdłuż niego kwitło życie – castra z żołnierzami rzymskimi wioski Brytów. Dziś, po prawie 2000 lat, ta pieczołowicie – kamień po kamieniu – budowana konstrukcja budzi respekt. Jest jednocześnie terenem badań archeologicznych i szlakiem wypraw turystycznych, wyznaczając symboliczną granicę między dziką Szkocją a ambitną Anglią. Niezwykle interesujące, że do dziś, wg badań, u współczesnych Brytyjczyków nie zachował się ślad kodu genetycznego tej mieszanki etnicznej. W pobliżu znajduje się Roman (Lewandowski) Fort- ruiny rzymskiej castelli, które, dzięki uprzejmości p.Romana mieliśmy okazję zwiedzić. Nieco dalej, ukryte były zadziwiające zabudowania dawnego augustiańskiego opactwa, w którym trafiliśmy na anglikańskie nabożeństwo . W tle koncert Bacha na organy i my oprowadzani przez sędziwego pana wokół naw bocznych i ołtarza. Niezwykle otwarci ludzie, szczerze nami zainteresowani, rozmawiali, częstowali kawą i herbatą. Czasem warto się zatrzymać i zdystansować do “pędzącego autobusu” cywilizacji. Bo kamienie dalej tam są i nigdzie się nie spieszą. Zielone soczyste pasma traw i pastwisk idealnie dopełniają barwy sielanki brytyjskiej wsi. Tu nie widać ruchów migracyjnych, różnic politycznych i niesnasek europejskich. Mogło by się rzec: “wsi spokojna, wsi wesoła”.
Nasza wycieczka to nie tylko uczta dla ducha, to także oryginalne doświadczenie gastronomiczne. Tym razem – najlepszy pub w Stanford “tam gdzie ta mała Polka pracuje”. A ci, co byli na pewno uśmiechną się na wspomnienie ” kurczaki idą, wszystkie kurczaki na dół” ” rybki na dół” ” veggie na dół” i to wszystko w niezwykle oryginalnym enturage’u – dawnym kinie. Czytelnicy tegoż postu zapamiętajcie: Pub Wheterspoon’a nr 0257 w Stanford. Gdy będziesz w okolicy warto skorzystać.
“Hej, panterka nam ucieka!”- nasz pilot p. Ryszard z parasolką w górze. Tak w przeciwieństwie do Szkocji wyglądał Londyn. Skończył się slowlife. Tyle atrakcji naraz: The London Dungeon, National Museums, Art Gallery, Muzeum Sztuki Victorii i Alberta, Muzeum Historii Naturalnej, Muzeum Nauki, antykwariaty i China Town. I już niestety z pewnym niedosytem powrót do domu. Baaaardzo wąskie dróżki angielskiej prowincji, prom do Calais i pozamykane niemieckie autostrady nie były nas w stanie powstrzymać w drodze do Sosnowca.